Zbrodnicza ręka dyngusowców

Okładka
Wczorajsze popołudnie Borejkowie spędzili miło u matki Marka. Przybyła ona na tydzień ze Stanów, by z okazji Wielkiejnocy sprawdzić, jak się żyje jej jedynemu synowi w małżeńskim jarzmie. Ponieważ żyło mu się, na pierwszy rzut oka, nieźle (zauważyła nawet, że przytył i zyskał rumieńce oraz wyraz twarzy człowieka naprawdę zadowolonego), mama Pałysowa poweselała i uspokoiła się znacznie. Przyjąwszy całą rodzinę Borejków w ciasnym mieszkanku swej siostry (podano wybór bab i mazurków), pozwoliła następnie zaprosić się do Borejków na obiad, w drugie Święto. Była szkolną koleżanką mamy Borejko, lubiły się zawsze, więc nie było powodów do tremy czy obaw. A jednak, od chwili gdy u Borejków zjedzono uroczyste śniadanie złożone z szynki, schabu na zimno, jaj we wszystkich kolorach tęczy, białej kiełbasy oraz ,,zimnych nóżek” z chrzanem, mama z Gabrysia oraz zdenerwowana Ida zamknęły się w kuchni, komponując we wspaniałą symfonię smaków takie pyszności, jak barszcz czerwony z majerankiem, pieczeń wieprzową z jabłkami oraz drożdżowe pyzy i ćwikłę z chrzanem.
Po południu miał też pojawić się Grzegorz i wszystko wskazywało na to, że będzie to wizyta ważna. Gabrysia schowała w jakimś niedostępnym kącie najlepszy z mazurków (orzechowy, na waflach, upieczony według staroświeckiego przepisu prababci) i zakazała rodzinie nawet spoglądać na mazurek pomarańczowy, który już się do schowka nie zmieścił.
Natalia, Patrycja i ojciec wybrali się natomiast do kościoła na jedenastą. Ojciec był wielkim zwolennikiem chóru ,,Poznańskie słowiki” pod dyrekcją Stefana Stuligrosza, a ten to właśnie zespół o światowej sławie śpiewał co niedzielę o jedenastej, u Dominikanów, podczas sumy. Obie siostry natomiast uwielbiały pewnego tenora z chóru, okularnika imieniem Andrzej.
Od rana pogoda była chłodna, wiał ostry wiatr z północy, a niebo było szare i zasępione. Ale kiedy wszyscy troje wyszli przed dom, a Patrycja, jak to miała we zwyczaju, uniosła głowę i spojrzała w niebo - zobaczyła, że nie jest ono już tak jednolicie szare. Tu i ówdzie odsłoniły się cale połacie błękitu, a chmury jechały w tempie spacerowym z kierunku Nord-East.
Znad jeziora i lasu. Były tam, jeszcze przed chwilą, przemknęły nad powierzchnią wody i zostawiły na niej swoje odbicie.
A forsycja chyba już przekwitła. Może nawet przekwitła i tarnina? A co z mrówkami? Ciekawe, czy wciąż jeszcze wędrują po tym zwalonym pniu.
Jakie to dziwne, że tam, nad jeziorem, wszystko nadal toczy się swoją koleją, płatki opadają białą zawieruchą i każdy znajduje miejsce, na którym osiada, fale znaczą piasek na brzegu niezliczonymi, nieczytelnymi autografami, a na pniu siedzi może już jakiś inny chłopak z inną dziewczyną i przydarza im się zupełnie inna, choć przecież zawsze podobna, historia.
Ze zwieszoną głową wlokła się Patrycja za ojcem i siostrą którzy, gwarząc sobie przyjemnie, trzymając się pod ręce, wędrowali w dół Roosevelta ku skrzyżowaniu.
Nagle, bez najmniejszego uprzedzenia, z balkonu na drugim piętrze kamienicy numer trzy wylano całe wiadro wody - poleciała, jak srebrna płachta, bezszelestnie, po łuku - i plasnęła głośno o chodnik, tuż u stóp Natalii i ojca. Następne wiadro wody nie chybiło już celu: oblano nim Patrycję, od stóp do głów, a gdy zipała, w szoku, nie mogąc złapać tchu - ojciec Borejko odwrócił się, jak zwykle spóźniony, powiedział: - Patrycjo, uważaj... - i zamilkł, wstrząśnięty tym, co zobaczył.
Jeszcze nie ochłonął po tym barbarzyństwie, gdy z bramy wypadli dwaj ogoleni na pałę młodzieńcy w skórzanym odzieniu, pokryci tatuażem i z grubym rykiem rzucili się na Patrycję, oblewając ją zimną wodą z wielkiej, plastykowej butli po napoju Orange.
Ojciec Borejko cechował się zwolnionymi reakcjami, łagodnością charakteru i zupełnym brakiem czegoś takiego jak chęć odwetu. Ale stanął oto w obliczu sytuacji, która od niego, jako od ojca i mężczyzny, jakiejś przecież odpowiedzi wymagała. Podczas gdy sprawcy zajścia numer dwa oddalali się z obrzydłym rechotem ku wewnętrznemu podwórku kamienicy, a Patrycja wciąż jeszcze dygotała w szoku, ojciec podszedł do niej i wyjął z kieszeni starannie złożoną chusteczkę do nosa. Ale nie zdążył jej nawet podać swej ociekającej wodą córce. Od strony skrzyżowania pełnym gazie, nadjechał samochód marki BMW i rozbrykani młodzieńcy, wysuwając przez okno coś w rodzaju grubej lufy, oblali grubym strumieniem wody drugą córkę Ignacego Borejki.
Z piskiem opon odjechali wśród radosnych ryków i głośnych gwizdów, by nadal pełnić swe ważne zadanie kultywowania ludowej tradycji, tyle że już w innych punktach miasta.
Patrycja i Natalia stały bez ruchu na chodniku, ociekając wodą każda po swojemu, zaś ojciec, suchy i nietknięty zbrodniczą ręką dyngusowców, tkwił pomiędzy nimi z wyrazem oszołomienia na swym inteligentnym obliczu.
I w tym momencie dwie rzeczy zdarzyły się równocześnie. Z balkonu na drugim piętrze wyrzucono plastykową butelkę dwulitrową, pełną wody, która zlądowała pionowo, ze stukiem, u stóp Ignacego Borejki, przewróciła się i uroniła zaledwie kilka kropel ze swej zawartości.
A przy krawężniku zahamowała z dzikim piskiem opon fiołkowa syrenka bosto, z której też zaraz wyskoczył Baltona, ubrany w skórzaną kurtkę, i rzucił się ku nieszczęsnej Patrycji, wyciągając ramiona.
Tym razem ojciec Borejko zareagował błyskawicznie. Podniósł spod nóg butlę z wodą, wycelował w domniemanego napastnika i z przerażającym spokojem opróżnił ją, wylewając mu calutką zawartość na pierś i za kołnierz. Akcję zakończył również z kamiennym spokojem, waląc kilkakrotnie pustą już butelką w ogoloną głowę Baltony.
- Tato!!! - wrzasnęła Patrycja, odzyskując mowę.
- Jestem, moje dziecko - odparł ojciec i zasłonił ją własną piersią, oczekując najgorszego.
- Tato, coś ty... - jęczała Patrycja, dygocząc. Baltona stał, osłupiały i mokry. Ojciec rzucił mu spojrzenie zwycięzcy.
- Może ci się odechce, młodzieńcze - rzekł - napastować niewinne dziewczęta. Chodźmy, Patrycjo. Natalio, pójdź ze mną. Wracamy do domu. - To rzekłszy, dumny ze swego męstwa, uprowadził córki, zostawiając Baltonę w stanie szoku i dziwiąc się wielce, dlaczego Pulpecja, miast triumfować i wyrażać ojcu dziękczynienie, nagle wybuchnęła płaczem.

Małgorzata Musierowicz: Pulpecja. Akapit Press, Łódź 1996, 178 s.

... ważne zadanie kultywowania ludowej tradycji


Ludowa tradycja... Tak, ja jednak dobrze rozumiem pana Borejkę (chociaż go poniosło i wyładował się na niewłaściwej osobie, bo na Bogu ducha winnym Baltonie) i także uważam, że taka forma jej "kultywowania" na przypadkowych  pechowcach spotkanych na ulicy nie jest ani przyjemna, ani zabawna...


Komentarze