![]() |
Okładka |
3 lipca [1973]
Powieść umarła, to pewne. Na co? Na atrofię Lust zum Fabulieren. Skąd ta atrofia? Z niemożności widzenia losów ludzkich w jedynym kontekście, który pobudza wyobraźnię narratora: rozwijającej się mitycznie historii. Wątek się rwie, miga w strzępach, wypryska ze skotłowanego strumienia i natychmiast tonie, umyka formie, drwi z potrzeby oddechu w opowiadaniu, wpędza w chorobę zadyszki, jak w filmie bez montażu lub bełkocie pijaka. Z bełkotem graniczą coraz częściej rozmowy, do bełkotu wdraża telewizja, bełkot serwują gazety. Cokolwiek żałobni luminarze krytyki literackiej wykoncypują nad powieścią na marach, sprowadzi się w ostatecznej instancji do zaniku smaku a więc i umiejętności "fabulacji". Nowoczesny prozaik, zziajany i z rozbieganym nieprzytomnie spojrzeniem, usiłuje się ratować oczami w słup: kontempluje w jałowym otępieniu otaczające go przedmioty, świdruje zmatowiałym wzrokiem własny pępek. Rezultatem są utwory, które w niedalekiej przyszłości będzie się zapewne drukować na rolkach papieru higienicznego, gdyż ich zdolność przykucia uwagi czytelnika nie przekracza paru minut spędzanych codziennie w miejscu przymusowego odosobnienia.
Powieść umarła, ale co jakiś czas cudownie zmartwychwstaje. Pisarz kolumbijski Gabriel Garcia Márquez, nigdy o nim dotąd nie słyszałem. O Stu latach samotności, pochłoniętych w ciągu doby, potrafię na gorąco zanotować tylko tyle, ile po słowie "koniec" przysługuje każdej żywej powieści: nie ma i nie powinno być zasadniczej różnicy między radością opowiadającego i radością czytającego. Niezwykły Kolumbijczyk jest w gruncie rzeczy bardzo zwykły, to raczej jego współczesnym kolegom po piórze zabrakło wiary w istnienie dziejów człowieka (na wpół prawdziwych, na wpół bajecznych).
Powieść umarła, to pewne. Na co? Na atrofię Lust zum Fabulieren. Skąd ta atrofia? Z niemożności widzenia losów ludzkich w jedynym kontekście, który pobudza wyobraźnię narratora: rozwijającej się mitycznie historii. Wątek się rwie, miga w strzępach, wypryska ze skotłowanego strumienia i natychmiast tonie, umyka formie, drwi z potrzeby oddechu w opowiadaniu, wpędza w chorobę zadyszki, jak w filmie bez montażu lub bełkocie pijaka. Z bełkotem graniczą coraz częściej rozmowy, do bełkotu wdraża telewizja, bełkot serwują gazety. Cokolwiek żałobni luminarze krytyki literackiej wykoncypują nad powieścią na marach, sprowadzi się w ostatecznej instancji do zaniku smaku a więc i umiejętności "fabulacji". Nowoczesny prozaik, zziajany i z rozbieganym nieprzytomnie spojrzeniem, usiłuje się ratować oczami w słup: kontempluje w jałowym otępieniu otaczające go przedmioty, świdruje zmatowiałym wzrokiem własny pępek. Rezultatem są utwory, które w niedalekiej przyszłości będzie się zapewne drukować na rolkach papieru higienicznego, gdyż ich zdolność przykucia uwagi czytelnika nie przekracza paru minut spędzanych codziennie w miejscu przymusowego odosobnienia.
Powieść umarła, ale co jakiś czas cudownie zmartwychwstaje. Pisarz kolumbijski Gabriel Garcia Márquez, nigdy o nim dotąd nie słyszałem. O Stu latach samotności, pochłoniętych w ciągu doby, potrafię na gorąco zanotować tylko tyle, ile po słowie "koniec" przysługuje każdej żywej powieści: nie ma i nie powinno być zasadniczej różnicy między radością opowiadającego i radością czytającego. Niezwykły Kolumbijczyk jest w gruncie rzeczy bardzo zwykły, to raczej jego współczesnym kolegom po piórze zabrakło wiary w istnienie dziejów człowieka (na wpół prawdziwych, na wpół bajecznych).
![]() |
Gabriel Garcia Marquez |
![]() |
Sto lat samotności, okładka |
Komentarze
Prześlij komentarz