Jak rzadką wśród nas cnotą jest prostota i skromność

Okładka
„Pozostawiony na chwilę w spokoju, zacząłem się ostrożnie rozglądać po ścianach, gdzie wisiała mnóstwo portretów, mniejszych i większych, mężczyzn różnego wieku, z wąsami, brodami, faworytami, a wśród nich jeden, naprzeciw biurka, w bogatych złotych ramach.
- Wiesz, kto to jest? – huknął drukarz.
Skądże mogłem wiedzieć? Wyglądał jak Bóg Ojciec, ale był w anglezie i trzymał w ręce książkę.
- Nie wiesz, nie wiesz – natrząsał się ze mnie stary pan. – A co ty czytasz, Maya?
Czułem, ze należy się natychmiast zaprzeć Maya, którego oczywiście uwielbiałem, lecz zanim przełknąłem ślinę, drukarz obrócił mnie gwałtownie ku ścianie i grzmiał:
- Patrz i ucz się na pamięć tej dostojnej twarzy. To największy pisarz polski.
Na szczęście dostrzegłem u dołu ramy tabliczkę mosiężną z nazwiskiem.
- Kraszewski – szepnąłem.
- A widzisz – udobruchał się – poznałeś, no to jeszcze będą z ciebie ludzie.
Splótł dłonie, oparł je na brzegu biurka i zapatrzył się w portret. Zupełnie innym głosem, cichym i łagodnym, jakby samemu sobie opowiadał:
- Byłem wtedy młodym zecerem. Miałem dobre oczy i dawano mi do składania trudniejsze skrypty. Raz dostałem powieść Kraszewskiego. Był to bardzo trudny skrypt, bo on pisał sznureczkiem, ledwo można było rozróżnić litery, a niejednej brakowało, zgubił ją po drodze – tak się zawsze spieszył! No więc, jakem taki skrypt dostał, tom sobie z wieczora naczytywał, aby rano składać prędzej i nie ślipać przy kaszcie. Aż tu któregoś wieczora siedzę sobie przy świecy i czytam, ale sen zaczyna mnie morzyć. Natarłem sobie uszu, żeby nie zasnąć, widać nie pomogło, bo zasnąłem. Zbudziłem się, kiedy ogień poparzył mi palce. To od świecy zajął się skrypt. Kilkanaście kartek spaliło się – kupka popiołu. Boże, co począć? Wyrzucą mnie z drukarni, zatrzymają ostatni zarobek, może pójdę do kryminału. Tłukłem się z rozpaczy po mojej izdebce przez całą noc. Skoro świt pobiegłem do Kraszewskiego, wiedziałem, gdzie mieszka, bo już raz mnie tam posłano z drukarni. Zastałem go przy biurku i nic nie mówiąc padłem na kolana. Zdziwił się, pyta, o co chodzi? Opowiedziałem, jak i co, a wciąż byłem na klęczkach. On mnie podniósł, posadził na krześle i kazał mi wypić herbatę, którą sobie właśnie ugotował. A potem gładzi mnie po głowie i powiada: „Kochasiu, jakiś ty blady! Pewnie całą noc nie spałeś. Nie bierz sobie tego do serca. W drukarni powiesz, że odebrałem ten manuskrypt, żeby coś poprawić, i przyjdź jutro. A tu masz guldena, zjedz sobie dobry obiad, żebyś odzyskał to, coś stracił przez tę noc nie przespaną”. Na drugi dzień już na mnie czekał z kopertą, gdzie były na nowo napisane te kartki, które się spaliły, i jeszcze śmieje się i powiada: „Wiesz co, kochasiu? Wdzięczny ci jestem, bo tym razem nawet lepiej wyszło”. Taki to był człowiek, rozumiesz? Zapamiętaj to sobie.
Domyślając się, że rozmowa skończona, wstałem, szurgnąłem nogami i wyszedłem. Nikt mnie już nie zatrzymywał.
[…]
Minęło wiele lat, zanim ten sąd uzupełniłem własną refleksją. Trzeba było wpierw poznać, i z osobistego doświadczenia, i z obserwacji innych pisarzy, jak rzadką wśród nas cnotą jest prostota i skromność. Ilekroć wzbiera we mnie gorycz z powodu zgubionej kartki notatek lub rękopisu i gdy już jestem gotów podnieść lament nad zmarnowaną pracą, dochodzi mnie ciepły, uśmiechnięty głos Kraszewskiego, wpisany mi w pamięć przez starego drukarza…”

Jan Parandowski – Zegar słoneczny. Iskry, Warszawa 1978, s. 156-159

Józef Ignacy Kraszewski (1812-1887) w maju 1867

Komentarze

  1. A u mnie w kolejce czeka jego "Niebo w płomieniach"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie też. Ale jeszcze trochę poczeka, bo kolejka dłuuuga. :-)

      Usuń

Prześlij komentarz