13 kwietnia 2019

Olgierd Budrewicz i Wiesław Ochman rozmawiają O wszystkim


Olgierd Budrewicz i Wiesław Ochman… Pierwsza myśl – dwa światy. A jednak niezupełnie – dwa elementy dominują w życiu obu panów: podróże i muzyka, bo jeden z nich dzięki muzyce zjeździł cały świat, chociaż twierdzi, że podróżować nigdy nie lubił i nie lubi, dla drugiego podróże były sposobem na życie, a dzięki nim poznał muzykę, jaką niewielu ma możliwość usłyszeć. Sam zresztą przyznaje, że „nie jestem koneserem muzyki. Jednak w czasie podróży – bo to w końcu jest część mojego zawodu – wielokrotnie dotykałem spraw muzyki czy śpiewu. Muszę powiedzieć, że nawet czasami diabli mnie biorą, bo jak słucham współczesnych utworów, hip-hopów i tym podobnych, to nasuwają mi się obrazy z Afryki Środkowej. Miałem tam okazję oglądać takie spektakle, w których półnadzy albo zupełnie nadzy aktorzy tańczyli i śpiewali – jeżeli to można nazwać śpiewem, bo przeważnie mruczeli. Poza tym mieli jakieś instrumenty, których nie potrafi nazwać nikt poza wybitnymi specjalistami” [s. 39]

Mam wrażenie, że to muzyka jest punktem najściślej ich łączącym i to ona dominuje w całej rozmowie, mimo starań pana Wiesława: „Dlatego ja bardzo mało mówię tu o śpiewaniu, bo to nie ma sensu. Wymieniam tylko niektóre nazwiska. Dobrze się stało, że rozmawiamy raczej o naszych prywatnych spojrzeniach na to, co się dzieje wokół, o naszym stosunku do kraju, do ludzi.” [s. 140]

O sprawach wielkich i małych, o polityce, architekturze i ratowaniu zabytków, kulturze, świecie znanym z telewizji i tym, do którego kamery nie docierają, o swojej młodości i o planach na przyszłość.

Panowie mają spore doświadczenie życiowe (książka jest zapisem rozmowy, która odbyła się w roku 2009), szczęśliwie jednak nie sprawiają wrażenia zmęczonych życiem i mają dystans do świata i siebie oraz poczucie humoru.

„Olgierd Budrewicz: Ta amerykańska różnorodność mnie czasami dobija: poprosiłem kiedyś znajomą, która leciała do USA, żeby przywiozła mi do pokoju taki spray z ładnym zapachem. Ta kupiła siedem, bo nie potrafiła wybrać!

Wiesław Ochman: Teraz musisz sobie urządzić siedmiopokojowe mieszkanie…” [s. 64-65]

Olgierd Budrewicz i Wiesław Ochman – dwa światy, muzyka i egzotyka, jak to w pewnym momencie zostało sformułowane. Ale pewnie to prawda, że aby się przyjaźnić, nie trzeba być bardzo podobnym, bo panowie znali się od lat i potrafili rozmawiać O WSZYSTKIM.


Olgierd Budrewicz i Wiesław Ochman rozmawiają O wszystkim. Wydawnictwo BOSZ, Olszanica 2010, 151 s.


Tekst zamieściłam wcześniej na blogu BU

12 kwietnia 2019

Ucieczka od świata z książką w ręku...

OLGIERD BUDREWICZ: Ach, ta magia lektur...
WIESŁAW OCHMAN: To prawdziwy czar: nie ma nic piękniejszego, niż ucieczka od świata z książką w ręku. Książka nigdy nie zginie, bo jest to bardzo osobista rzecz. Zamykasz się z nią, jesteś sam, twoja wyobraźnia zaczyna pracować, sam decydujesz, jak zobaczyć przyrodę, postaci, przedmioty.
OLGIERD BUDREWICZ: I uczucia. Na przykład "Miłość w czasach zarazy". gruba i piękna książka Marqueza, jest jednym wielkim hymnem na cześć miłości. Oczywiście, przy okazji znajdziemy tu wszelkie możliwe nieprzyjemności, zdrady, katastrofy. Autor opisuje Kolumbię sprzed ponad stu lat tak wspaniale, że wypada mi tylko otworzyć usta i podziwiać. A miłość do matki? Romain Gary wspaniale opisuje ją w "Obietnicy poranka". Jest kilka takich właśnie książek, które cenię szczególnie: ich autorzy czują tak, jak czuje normalny, przyzwoity człowiek.
...

Olgierd Budrewicz i Wiesław Ochman rozmawiają O wszystkim. Wydawnictwo BOSZ, Olszanica 2010, s. 69

05 kwietnia 2019

To, co najciekawsze, wciąż jest przed nami...


Gdy zaproponowano mi napisanie tekstu o książce, na którą chciałabym zwrócić uwagę czytelników, nie zastanawiałam się długo, o jakiej publikacji chcę pisać, właściwie od razu pojawiła się myśl – dobrze, o dziennikach Agnieszki Osieckiej! Jakżeby inaczej… Przecież Osiecka to dla mnie guru polskiej poezji (nie tylko śpiewanej). I dopiero wtedy, gdy usiadłam, żeby coś sensownego napisać, zrozumiałam, w co się wpakowałam! Bo jak opisać w kilku(nastu) zdaniach wydawnictwo obliczone na wiele tomów? Niemożliwe! Ale cóż, słowo się rzekło, kobyłka u płotu…
Agnieszka Osiecka – człowiek – legenda i historia polskiej piosenki drugiej połowy XX wieku.  I chociaż wiadomo, że w swoich tekstach przemycała elementy autobiograficzne, to z niczym nie da się porównać zapisków prowadzonych dzień po dniu przez ponad 50 lat. Notatek, o których wiedziało bardzo niewiele osób z jej otoczenia, a które teraz do wydania przygotowuje – za sprawą jej córki, Agaty Passent – Fundacja Okularnicy.
Dzienniki są wydawane bardzo porządnie; pod względem edytorskim mamy do czynienia ze wspaniałą robotą. Bardzo szczegółowe przypisy (chwilami przychodziło mi do głowy, że nawet nieco zbyt szczegółowe, ale tak, wiem, czepiam się…), szczęśliwie zamieszczone na dole strony, więc nie trzeba co chwilę kartkować książki, jeżeli chce się śledzić nie tylko zapiski Agnieszki, ale i tropy odsłaniane przez edytorów…
Pamiętam swoją ekscytację sprzed 5 lat, gdy w dniu premiery nabyłam Dzienniki 1945-1950 i, nie mogąc doczekać się czytania, kartkowałam je już w tramwaju, jadąc do domu. Pamiętam zapał i lekkie uczucie pobłażania dla dziewczynki, która zapisywała sobie, co jadła na obiad, kiedy była w szkole i na pływalni, z kim i o czym rozmawiała…  Przy kolejnych tomach odbiór zapisków się zmienił, z ekscytacji i fascynacji przeszedł w fazę spokojnego i cierpliwego zainteresowania, a niekiedy znużenia lub ekscytacji.
Lektura Dzienników bywa trudna, niekiedy nawet nudna…, bo nudne bywa czytanie o tym, co codziennie robi kilkuletnia dziewczynka lub rozważań nastolatki o kolejnych przyjaźniach,  zauroczeniach i miłościach, tych wielkich i tych przelotnych… No, ale przecież Agnieszka była wtedy przeciętną dziewczynką i niesprawiedliwością z mojej strony byłoby oczekiwanie jakiejś pogłębionej analizy jej ówczesnego świata. A jednak fakt, że autorkę tych zapisków znamy doskonale od innej strony i wiemy, co wydarzy się później (mam na myśli, oczywiście, tylko jej wizerunek publiczny), bardzo pomaga w przetrwaniu nudniejszych fragmentów. Bo jesteśmy pewni, że to, co najciekawsze, wciąż jest przed nami. A już teraz, po lekturze tych pierwszych tomów Dzienników  wiemy, że czekać naprawdę warto! Bo i czasy przełomowe, burzliwe i ciekawe, i osoba, która je komentuje, absolutnie niebanalna. Na osłodę i jako balsam pojawiają się smaczki, zapowiadające tę prawdziwą duchową ucztę, jak choćby refleksje o nocy wigilijnej, wybrane przeze mnie nieprzypadkowo, bo przecież nasza Wigilia Anno Domini 2018 już za niecałe trzy tygodnie…
„Noc wigilijna. Niebo jak z granatowego, lśniącego papieru, a na nim pełno wesoło migających gwiazdek – złotych i ognistych. Śnieg z białego, skrzypiącego marcepanu otula gałęzie drzew i miękko pierzynką ściele się u płóz mknących saneczek zaprzęgniętych w białe myszki, szczury i skrzydlate pegazięta. Słychać tylko dzwoneczki sanek wesoło wyśpiewujące melodie wigilijnych bajek. Przycupnięte przy drodze chałupki wyglądają jak domki Baby Jagi z cukru i piernika. Śmieją się ciepłymi światełkami kwadratowych okien, za którymi pstra i czekoladowa choinka cieszy rozkrzyczane dzieciaki. Rumiane i nieznośne, na pół z lękiem, na pół radośnie zerkają w stronę drzwi: Zaraz przyjdzie święty Mikołaj. W kąciku pod drzewkiem Święta Rodzina przyjmuje podarki.
„Stille Nacht, heilige Nacht…” 
Jest ładnie. Życie ma 5 lat i rumiane buziaki”1
Całe szczęście, że Agnieszka – która o swojej chorobie i nieuchronnym odejściu wiedziała na tyle wcześnie, że zdążyła uporządkować swój dobytek (napisała o tym Magda Umer w przedmowie do równie ciekawego wydawnictwa Listy na wyczerpanym papierze, Agora 2016) – nie zniszczyła tych najwcześniejszych, często naiwnych, ale zawsze szczerych i pisanych nie pod publiczkę ani z myślą o przyszłych czytelnikach, zapisów, jak zrobiłaby pewnie większość z nas, jak ja sama zrobiłabym z pewnością! Bo dzięki temu stopniowo otrzymujemy całościowy obraz osoby, bez której życie kulturalne drugiej połowy XX wieku byłoby o wiele uboższe.
Obawiam się tylko jednego: jeżeli na razie, po 5 latach od wydania pierwszego tomu i po 5 tomach, jesteśmy w roku 1955 (Agnieszka ma 19 lat, a lata początkowe to często notatki skrótowe i mniej obszerne niż te późniejsze, które mogą nie zmieścić się w jednym woluminie), a tempo wydawania kolejnych roczników się zwolni, czy zdołam doczekać ostatniego tomu? I czy dam radę go przeczytać, zanim starcza zaćma zamgli mi wzrok? Bardzo bym tego chciała!
1 Agnieszka Osiecka: Dzienniki 1952, Prószyński i S-ka, Warszawa 2015, s. 527.
Dotychczas w Wydawnictwie Prószyński i S-ka ukazały się następujące tomy Dzienników:
Agnieszka Osiecka, Dzienniki 1945-50, Warszawa 2013.
Agnieszka Osiecka, Dzienniki 1951, Warszawa 2014.
Agnieszka Osiecka, Dzienniki 1952, Warszawa 2015.
Agnieszka Osiecka, Dzienniki 1953, Warszawa 2017.
Agnieszka Osiecka, Dzienniki 1954-1955, Warszawa 2018.

Tekst zamieściłam wcześniej na blogu Biblioteki Uniwersyteckiej.

03 kwietnia 2019

Ennio Morricone


Misja – Morricone, Morricone – Misja, dwa słowa, które dla mnie tworzą niemal jedność. Wiele lat temu po raz pierwszy wzięłam do ręki płytę z muzyką do filmu i dość nieufnie włożyłam ją do odtwarzacza. No jak to, muzyka z filmu? Bez obrazu? Miałam szczęście, bo gdyby to była muzyka z innego filmu, jakaś bezładna kawalkada dźwięków, a i taka bywa muzyka ilustracyjna, to pewnie z daleka omijałabym potem wszystkie wydawnictwa z napisem OST (Original Soundtrack = oryginalna ścieżka dźwiękowa). I nie poznałabym wielu naprawdę wspaniałych ilustracji.  Bo muzyka filmowa rządzi się swoimi prawami, bywają bardzo rozbudowane sekwencje rozpisane na całą orkiestrę, ale częściej niż gdzie indziej zdarzają się króciutkie perełki, delikatne i kameralne, niewiele tonów, jeden instrument. Niedoścignionym mistrzem takich krótkich, niedających się zapomnieć fraz jest właśnie Ennio Morricone.
Autobiografia Ennio była dla mnie zaskoczeniem, nie wiedziałam, że takie wydawnictwo powstało. Ale gdy ją zobaczyłam, wiedziałam, że na pewno nie trafi na półkę z napisem „do przeczytania w wolnej chwili”. Dla niej tę wolną chwilę się wygospodarowuje, a nie zdaje się na los.
Morricone przyznaje, że „możliwość spojrzenia z boku na własne życie i przeanalizowania jego poszczególnych etapów okazała się arcyciekawym doświadczeniem”. s. 7
Jest nim także dla nas.
To rozmowa dwóch fachowców, poważnie traktujących siebie nawzajem i przyszłego czytelnika. Obaj panowie odbywają swoistą podróż w czasie, cofając się do samych początków, sporo miejsca poświęcając także teorii muzyki. Przyznaję, że te fragmenty rozmowy były dla mnie – osoby, która lubi  muzykę, ale nie ma wykształcenia muzykologicznego – nieco trudniejsze, lecz nie zmniejszyły mojego zainteresowania lekturą.
Morricone odpowiada na pytania obszernie, rzeczowo i szczegółowo. Czytelnik nie znajdzie tu jednak ploteczek z wielkiego filmowego świata, nie ma wchodzenia z butami w czyjąś prywatność. Otrzymujemy za to kawał rzetelnej wiedzy o muzyce i człowieku, który nie ufa komputerowi, nigdy nie nauczył się pisania maili, przedkładając ponad nie telefon, faks i zwykłą kartkę papieru; uwielbia szachy i uzyskał remis w partii z samym Borisem Spaskim; nie udaje, nie kryguje się, ani nie puszcza oka do swoich fanów. Bywa dla nich szorstki i brutalnie szczery, jak wtedy, gdy otwarcie stwierdza, że przysyłane mu przez nich płyty „do posłuchania” po kilku sekundach lądują w koszu na śmieci…
Otwarcie opowiada o tym, co jest najtrudniejszym doświadczeniem dla kompozytora muzyki filmowej, co dla niego jest ważne poza muzyką, o zawodowych i twórczych kryzysach, o filmach, które lubi (nie tylko tych, przy których pracował), o kulisach współpracy z najważniejszymi reżyserami kina światowego.
Wspomina także o Polsce, ale odszukanie kontekstu zostawiam uważnemu czytelnikowi.
Mam ostatnio szczęście do wydawnictw starannie opracowanych. I ta książka też jest taka. Dostajemy nie tylko wywiad-rzekę z Ennio Morricone, ale i wspomnienia o nim różnych osób (nie tylko reżyserów), z którymi współpracował przez lata swojej działalności. Całość uzupełniają indeks nazwisk oraz chronologiczne wykazy utworów muzyki absolutnej i użytkowej.
Mamy też ciekawą inicjatywę wydawcy. Po zeskanowaniu kodu lub wpisaniu oryginalnego tytułu książki do wyszukiwarki pewnego znanego serwisu muzycznego otrzymujemy możliwość słuchania wszystkich utworów wymienionych w książce. Ja podczas czytania włączałam sobie własne płyty. Nie wiem zatem, czy po wpisaniu tytułu książki serwis nie zażąda dodatkowo numeru paragonu lub faktury za książkę…
Ale zapraszam do sprawdzenia, czytania i słuchania. Naprawdę warto!
Ennio Morricone. Moje życie, moja muzyka. Autobiografia. Rozmawiał Alessandro De Rosa. WAM, Kraków 2018, przekład Karoliny Dyjas-Fezzi

Tekst zamieściłam wcześniej na blogu Biblioteki Uniwersyteckiej.

01 kwietnia 2019

Wspólna lektura :)


"Jeszcze tam stoisz? Odłóż ten aparat i przyłącz się do nas.
Wolne krzesło czeka, a książki starczy na pewno" :)