Krystyna Grzybowska: "Zuzia"

Okładka

Przyznam się, że do niedawna nie wiedziałam o istnieniu tych wspomnień Krystyny Grzybowskiej, wnuczki Karola Estreichera. Po tym jednak, jak książka została wymieniona w biblionetkowym wątku Dobre książki dające nadzieję postanowiłam osobiście się przekonać, dlaczego warto poznać Zuzię. I polubiłam tę nastolatkę, tak dzielnie sobie radzącą w wszelkimi przeciwnościami (są lata dwudzieste ubiegłego wieku)..., a z jej pamiętnika i wprowadzenia do niego wybrałam kilka fragmentów o książkach i czytaniu: 



"Trzeci pokój, ostatni w rzędzie. Świeci w nim jak księżyc mosiężna, stojąca lampa z zielonym kloszem. Widzę Ojca Zuzi pochylonego nad robotą. [...] Przed nim wielkie, staroświeckie biurko, niegdyś własność Zuzi pradziadka, który także był profesorem uniwersytetu. Po nim to odziedziczyła Zuzia zapewne zamiłowanie do botaniki. Na biurku tym leży mnóstwo papierów i książek, bardzo starannie poukładanych. To Zuzia ostatni raz spełniła swój obowiązek i zarazem przywilej - porządkowania Taty biurka, za co otrzymywała od Ojca co miesiąc dwadzieścia złotych na swe wydatki. [...] 

Nigdy nie widziałam tylu książek w prywatnym domu co w tym pokoju. Cały był zastawiony półkami sięgającymi aż pod sufit. Była to ulubiona przystań Zuzi. Tu chroniąc się przed hałaśliwym rodzeństwem, przesiadywała godzinami, marząc i czytając. Tu przestudiowała Szekspira i Słowackiego, Ibsena i Wyspiańskiego, nim się rodzice spostrzegli, że dziesięciolatka czyta rzeczy, których jeszcze "nie może rozumieć". Istotnie - rozumieć nie rozumiała, niemniej, jak twierdziła, wywarły na niej wrażenie niezapomniane, z którego się nigdy nie otrząsnęła."

[s. 7-8] 


"- Odkąd sięgam pamięcią - opowiadała mi Zuzia po wielu latach - leżał na biurku ojca egzemplarz "Fausta" Goethego. Ojciec, gdy się zmęczył pracą, brał książkę i czytywał sobie samemu półgłosem, kreśląc przy tym na świstkach papieru różne notatki, dość tajemnicze, przechowywane w teczce leżącej z boku biurka na półce. 
Gdy Zuzia podrosła, zrozumiała że ojciec tłumaczy nieśmiertelne dzieło wielkiego Niemca." 
[s. 10] 

"Wujcio Zygmuś zabawiał gości głośnym czytaniem. Pracuje w redakcji "Głosu Narodu", skąd przynosi sporo książek, które autorzy nadsyłają, ale których nie wypada recenzować w katolickim piśmie. [...] 

Tym razem wujcio czytał wiersze, które miały bajkowy tytuł "Niebieskie migdały". Na okładce był rysunek, także bajkowy, przedstawiający niebieskiego chochlika z wiankiem w ręku, ścigającego się z niebieskim ślimakiem, a nad tym wszystkim zawieszono rożek księżyca, też niebieskiego. Autorka tych wierszy jest, jak się okazuje, malarką i poetką w jednej osobie. Bardzo zdolna, mówi moja Mama, ale ma w sobie cygańską krew. Co prawda tylko w znaczeniu przenośnym, bo jest córką malarza Wojciecha Kossaka, wszyscy malarze to Cyganie, a ten największy. [...] 
Goście pękali ze śmiechu, gdy wujcio czytał, chociaż ta pani wcale nie pisała do śmiechu, a niektóre wiersze są nawet prześliczne, bo bardzo smutne. Jest jeden o październiku, którego poetka przedstawia jako kata. W samą porę się powstrzymałam, bo już chciałam powiedzieć, że to prześliczna ballada, a oni tymczasem rzekli, że to poroniony płód chorej wyobrażni. Wyciągnęłam stąd naukę, że w towarzystwie należy raczej milczeć i obserwować. Mówienie prawdy pociąga za sobą niemiłe konsekwencje, a już mówienie jej przez młodych wprost powoduje uszczuplenie wolności, wzniecając w starszych panikę. [...] 
Ta pani Pawlikowska rozwiodła się i ma już drugiego męża oraz siostrę podobno też niezmiernie utalentowaną, pisującą pod pseudonimem Magdaleny Samozwaniec, której wiersze czytałam w "Bluszczu", najsłynniejsza jest jednak powieść nosząca bajkowy tytuł "Na ustach grzechu", one mają talent do wyrażeń! [...] 
Nie czytałam "Na ustach grzechu", a więc nie mam pełnego porównania i nie mogę się zdecydować, czy w końcu będę tą powieściopisarką, czy też poetką jak pani Pawlikowska. W każdym razie biorę sobie te obie siostry za wzór życiowy, a pamiętnik zaczęłam pisać nie tylko, aby się wywnętrzać sama przed sobą, lecz i dla wprawy. 
Do tej pory wierszy pisałam niewiele, przede wszystkim zajmowałam się tłumaczeniami z niemieckiego i francuskiego. Dość łatwo jest tłumaczyć Heinego i Verlaine'a, za to bardzo trudno Rimbauda. W naszym saloniku stoi półka, a na niej same poezje. Tata lubi wieczorem usiąść przy niej i dla odpoczynku czytać sobie półgłosem. Prawdopodobnie odziedziczyłam po nim upodobanie do wierszy. O rym i rytm mi nietrudno, najgorzej jest z pomysłami. Teraz, poznawszy "Niebieskie migdały", będę się póty dręczyć, aż coś wymyślę. Może jednak będę poetką... "
[s. 24-27] 

"Panna Lucylla pożyczyła od Bonne Mere trochę książek. Ponieważ jest starsza ode mnie, więc dostała powieści dla dorosłych. Muszę się przyznać, że czytałam je dwa dni z rzędu do późna w nocy, zwłaszcza tę o dżentelmenie włamywaczu, Arsenie Lupinie, który choć kradnie, jest jednak bohaterem. Panna Lucylla wyśmiewała się ze mnie, że czytam powieści panny Manniot z "Różowej Biblioteczki". Otóż po namyśle przeczytawszy jednym tchem - przyznaję - Arsena Lupina, powiedziałam jej, że z takich książek się też nie korzysta i tylko nabiera pobłażania dla złodziei. Poszłyśmy więc do księgarni i kupiłam sobie powieść w dwóch tomach pod tytułem "A l'ombre de jeunes filles en fleurs" czyli "W cieniu rozkwitających dziewcząt". Tytuł ten zadecydował o kupnie, bo o autorze, który nazywa się Marcel Proust, nic nie wiem. A zresztą szukałam nie po autorze, ale chciałam coś takiego jak "W świecie dziewcząt" albo "Ania z Zielonego Wzgórza". Panna Lucylla wprawdzie bardzo mi odradzała, bo ta powieść jest dziwnie pisana. Prawie żadnych rozmów, okropnie długie zdania i gęsty druk."
[s. 171-172] 

"Gersau, środa, 5 czerwca 
Wczoraj, ku mojemu zdziwieniu listonosz przyniósł mi paczkę z Zurychu. W niej cztery książki. Pewien pan (który był tu kilka dni i bardzo interesował się moim kuciem, a - jak się okazało - jest bibliotekarzem na uniwersytecie w Zurychu) przysłał mi z tejże biblioteki cztery książki. Muszę się bardzo spieszyć, by je przeczytać i odesłać przed wyjazdem. Jedna to tłumaczenie Tacyta na niemiecki, bo się skarżyłam, że mam kłopoty z tym trudnym autorem. Druga to podręcznik psychologii, uzupełnienie mego szkolnego, zbyt lakonicznego. Trzecia jest napisana przez materialistycznego filozofa Büchnera, bo ten pan wyznaje materializm i bardzo mnie na niego nawracał. Czwarta to powieść rozgrywająca się w szwajcarskim sanatorium, pod tytułem "Zauberberg", czyli "Czarodziejska góra" Tomasza Manna. 
Przyznaję, że odłożyłam na bok naukę i przeczytałam tę książkę jednym tchem, poświęciwszy jej cały wczorajszy dzień i pół nocy. Przyznaję też, że sporo poopuszczałam. Jak u Prousta, jest i tu wiele rzeczy bardzo trudnych i ciężkich, ale jest ta różnica, że tu można je opuszczać, a tam nie. Bohaterem powieści jest młody człowiek Hans, który zdrowy jak ryba przyjeżdża do sanatorium, aby odwiedzić kuzyna i zostaje tam osiem lat. Wiążą go czary... 
Jakie? Długo się nad tym zastanawiałam. Może oczarowała Hansa pewna niedobra kobieta, którą tam spotkał. Miał nadzieję, że powróci, i czekał na nią. Wprawdzie doczekał się, ale nie wynikło z tego nic dobrego. 
Nie wiem, co się w końcu stało z tym Hansem. Może zginął na wojnie. Książka kończy się opisem bitwy, w której Hans biegnie do ataku. W myślach plącze mu się melodia pieśni o "Lipie", wspomnienie z sanatorium."
[s. 308-309] 

""Żeby Horacy... powtarzam w myśli - żeby nie Tacyt". 
Dyrektorka rozrywa kopertę i kompletuje przez chwilę nadesłany z kuratorium tekst. 
- Uwaga - mówi - proszę pisać. Phobus volentem proelia me loqui... 
"... victaset urbes increpuit lyra..." - dopowiadam sobie w myśli. Horacy, jak najbardziej Horacy! Książę poetów, pochwała pokoju, epilog księgi czwartej "Pieśni". 
...ne parva Tyrrhenum per aequor vela darem... - Dyretorka dyktuje wprawdzie prozą, ale wątpliwości nie ma żadnych. Nagle w całej sali wieje zapach bzu, tak silne jest skojarzenie. Jakże niedawno leżąc w Gersau pod krzakiem bzu przerabiałem tę właśnie odę. 
- Tua Caesar aetas... - dyktuje dyrektorka, stojąc na katedrze, jakby chciała wzrokiem ogarnąć całą klasę. [...] 
Mamy trzy godziny czasu. W klasie cicho jak makiem zasiał. Robota idzie mi szybko. Po godzinie mam przed sobą gotowe tłumaczenie i rozglądam się dokoła. Zgarbione i nachmurzone, śmiertelnie poważne, pracują wszystkie dziewczęta w pocie czoła. Lunia pokazuje mi nieznacznie swój tekst, ma dopiero jedną trzecią. 
Ogarnia mnie tak zwane natchnienie. Muszę jakoś rozładować radość, która mnie wprost rozsadza.

Ostrzegł mnie Febus, kiedym się porwał na lirze 
opiewać zwycięskie bitwy, zdobyte grody, 
że na tyrreńskiego morza przestwór 
w wątłym czółnie nie wolno płynąć... 

Próbuję przekładu poetyckiego. Jest to oczywiście daleko trudniejsze. Pisząc, umieszczam na marginesie uzasadnienie. Na przykład, czemu w pierwszej zwrotce epitet victas oddaję przez dwa epitety "zdobyte" i "zwycięskie". Nic dziwnego, że kończę jako jedna z ostatnich."
[s. 327-328] 


Krystyna Grzybowska: "Zuzia". Nasza Księgarnia, Warszawa 1960.  

Komentarze