Gdy czytać zakazano :-)

Sama książka Johna Hardinga "Siostrzyca" jest średnia [w cytowanych fragmentach zachowałam oryginalne słownictwo i pisownię], ale pomysłowość jej bohaterki i narratorki, 12-letniej Florencji, w pokonywaniu zakazu czytania i wywodzeniu w pole swoich opiekunów, sprawiła, że czytając o tym uśmiechałam się sama do siebie... 



Serce zimne (lecz nie dla mnie! Ach, nie dla mnie!) bije w drugim końcu domu. Niekochana i nieodwiedzana biblioteka nie mogłaby bardziej różnić się od kuchni – nierozpalona, chłodna nawet w letniej upalni, lodowata zimą, o oknach uciemnionych nigdy nieodsłanianymi ciężkimi zasłonami, przez co muszę kraść świece, by móc tam czytać, a potem zdrapywać z podłogi ich grzeszne nakapanie. Od końca do końca mierzy moje sto cztery obute stopy i szeroka jest na trzydzieści siedem. Trzech mężczyzn, stojących jeden na drugim, z trudem sięgałoby sufitu. Każdy cal ściany – poza drzwiami, zdobionymi zasłonami, oknami i siedzeniami pod spodem – od podłogi do sufitu zajmują drewniane półki, wszędzie całe w książkach. 
Pokojówki nigdy tu nie zaglądają, o czym świadczą podłogi nietknięte miotłą i nieznaczone podeszwą, bo i po co? Półki pozostają nieupalcowane, pomagające sięgać wysoko drabiny na kółkach nieruszone, gdy tymczasem książki błagają o otwarcie w ciszy zalegającego je wszystkie pyłu lekceważenia. 
Zawsze tak było (poza czasami guwernantkowymi, o czym później). Przynajmniej o ile sobie przypominam, albowiem po raz pierwszy zwędrowałam tu jedną trzecią życia temu, gdy miałam lat osiem. Byliśmy wtedy wciąż jeszcze nieuguwernantkowani, ponieważ Giles, młodszy ode mnie o trzy lata, a to dla niego przeznaczono nauczanie, był ponoć za mały na szkołę, a raczej jakąkolwiek naukę. Wchowanegowaliśmy się któregoś dnia, kiedy otworzyłam dziwne drzwi, które dotąd były zamknięte na klucz, a przynajmniej tak myślałam ze względu na ich niewzruszoność, której moje młodsze ja nie było w stanie zmóc. Otworzyłam je, żeby się przed nim schować i odkryłam tę wielką skarbnicę słów. W jednej chwili zapomniałam o zabawie, odpółkodopółkowałam, wyciągając książkę za książką, wewnątrz każdej odkrywając kichawicę kurzu. Oczywiście, wtedy jeszcze nie umiałam czytać, jednak w jakiś sposób to potęgowało moje zaskoczenie i fascynację na widok tych tysięcy – czy raczej milionów – zakodowanych linijek nierozszyfrowalnego druku. Wiele książek było ilustrowanych, drzeworytowanych i kolorowanych, z frustratorium napisów pod nimi, z których każdy uświadomił mi nieszczęsną niemoc palcosledzenia. 
Później, gdy już zbesztano mnie za zniknięcie na tak długi czas, że pani Grouse wysłała wszystkich na poszukiwania, nie tylko pokojówki, ale także naszą mączystą Meg i Johna, zapytałam ją, czy nauczy mnie czytać. Wyinstynktowałam, że najlepiej będzie nie wspominać o bibliotece i zlękło mnie jej pytające spojrzenie, gdy powiedziała: 
- Moja panno, skąd też ci to przyszło do głowy? 
[s. 10-12] 



Powoli i z wielką trudnością nauczyłam się czytać sama. Kręciłam się po kuchni i kradłam litery Johnowi za każdym razem kiedy czytał gazetę. Wskazywałam na „s” albo „b” i pytałam o ich brzmienie. A pewnego dnia w bibliotece, przypatknęłam się na dziecięcy elementarz i dzięki niemu i zasłyszanym to tu, to tam informacjom w końcu złamałam ten szyfr. 
Tak zaczęła się pokryjomość mojego życia [...] 
Poza bieganiem, mój brat Giles nie ma wielu talentów, ale jak mało kto potrafi dochować tajemnicy. Kiedy zabierałam go do biblioteki, książki niewiele go obchodziły, chociaż potrafił na godzinę czy dwie zająć się kolorowymi rycinami z wizerunkiem ptaków i motyli. [...] 
Ja tymczasem spędzałam całe godziny na czytaniu, a sypialnię zamieniłam w szmuglownię książek, ponieważ moja nieobecność, choć za dnia uchodząca bez komentarza, wieczorami z pewnością zwróciłaby czyjąś uwagę. Gdy Giles skończył lat osiem i posłano go do szkoły, moje życie, oczywiście, zmieniło się w spektakl bez widowni. Mogłam chadzać dokąd chciałam. Ta cześć domu przeważnie nie była odwiedzana, a ja zrobiłam się na tyle odważna, że z rzadka martwiłam się, czy ktokolwiek zobaczy jak wchodzę lub wychodzę z biblioteki, czy że zaniepokoję rezydujący tam kurz. Tym sposobem przyswoiłam „Zmierzch i upadek” Gibbona, powieści Sir Waltera Scotta, Jane Austen, Dickensa, Trollope’a, George’a Elliota, poezje Longfellowa, Whitmana, Keatsa, Wordswortha i Colleridge’a, opowiadania Edgara Allana Poe. Było tam wszystko. Lecz jeden pisarz górował ich razem wziętych. Szekspir, oczywiście. Zaczęłam od „Romea i Julii”, przeszłam do historyczności i w krótkim czasie uporałam się z całą resztą. Płakałam nad królem Lirem, bałam się Otella, a Makbet napawał mnie przerażeniem. Hamleta wprost uwielbiałam. Sonety mnie spłakały. Ponad wszystko zakochałam się w pentametrze jambicznym, co jest dziwną pasją u jedenastolatki. 
To, co podobało mi się w Szekspirze najbardziej, to swoboda i lekkość, z jaką władał słowami. Zdawało się, że jeśli nie było słowa wyrażającego to, co chciał powiedzieć, po prostu wymyślał własne. Bardował język. W dziedzinie wymyślania słów nie urodził się taki, który zdołałby go przewyższyć. Kiedy dorosnę i sama będę pisarką, co do czego nie mam wątpliwości, zamierzam wyszekspirować kilka własnych słów. Już zaczęłam ćwiczyć. 
[s. 12-14] 



Nagle moja egzystencję uniewygodniono. Byłam w poważnym kłopocie. Przede wszystkim ryzyko, że następnym razem służba mnie znajdzie oraz wizja związanych z tym reperkusji wymagały, abym nigdy więcej nie spóźniła się na którykolwiek z posiłków. Choć z pozoru błahy, nawyk ten nie był jednak łatwy do wprowadzenia w życie. Nie posiadałam czasomierza. Jednakże przy późnym lunchu, podczas którego pani Grouse była tak dalece pochłonięta rozprawianiem na temat Theo Van Hoosiera, że nie przyszło jej do głowy przepytywać mnie na okoliczność mojego wcześniejszego zniknięcia, uprzytomniłam sobie na temat biblioteki coś, co mogło uwolnić mnie z całego zasupłania, dlatego wymknęłam się tam, gdy tylko skończyłam posiłek. 
Głęboko w ciemnym kącie, niemy i niezauważony stał stary dziadunio zegar. Duży, wyższy ode mnie, choć nie tak wysoki jak Theo Van Hoosier, którego zbliżające się codzienne wizyty niemal w pył obróciły moja radość z tego znaleziska. Ostrożnie otworzyłam pudło, tak jak to zwykł robić John z innymi zegarami w całym domu, i rozpoczęłam poszukiwania klucza. Myślałam, że okażę się niefartowną, gdy pustoręcznie sięgałam, żeby na powrót zamknąć drzwiczki, lecz wtedy rozległ się cichy brzęk. Małym palcem zaczepiłam o coś wiszącego na malutkim haczyku i w ten sposób znalazłam klucz. Włożyłam go w dziurkę tarczy i zaczęłam nakręcać zegar, pamiętając o tym, żeby przestać, gdy napotkam opór, albowiem John ostrzegał mnie, że z powodu przekręcenia sprężyn wiele czasomierzy zakończyło żywot przedwcześnie. 
Zapamiętałam godzinę, o której wyszłam z kuchni i na wszelki wypadek dodałam jeszcze piętnaście minut na dotarcie do biblioteki oraz znalezienie klucza. Zegar charakteryzował się satysfakcjonująco głośnym tykaniem i pomyślałam sobie, że wreszcie nie będę się czuła taka samotna. Teraz byłam tam ja, książki i serce pokrewne mojemu, nawet jeśli jedynie ze względu na powtarzalność uderzeń 
[s. 26-27] 



Nigdy nie zimowałam zbyt często w bibliotece, ponieważ nie palono w niej i mocno ziębiła, a poza tym miałam Gilesa, z którym zawsze znajdowaliśmy sobie inne ciekawe zajęcia. Chociaż będąc zagorzałą czytelniczką dzielnie starałam się wytrwać, palce tak mi marzły, że ledwie mogłam utrzymać książkę lub przewracać strony, nie mówiąc już o przytomnym śledzeniu czytanej fabuły. Wymknęłam się z pokoju i klatką schodową weszłam na piętro, gdzie znalazłam sypialnię z łóżkiem przykrytym jedynie warstwą kurzu, lecz za to opatrzonym skrzynią, w której schowane były trzy grube koce. Zanoszenie ich do biblioteki było oczywiście dalece ryzykowne, ponieważ gdybym po drodze kogokolwiek napotkała, byłabym całkowicie niewytłumaczalną. A w przeciwieństwie do poręcznej książki, ciężkiego koca nie zdołałabym wsunąć pod sukienkę. 
Niemniej jednak bez koców nie mogłam czytać, więc nie było innego wyjścia. Zdecydowałam się wziąć wszystkie trzy naraz, skoro pojedynczo byłoby je tak samo trudno ukryć, a im mniej wycieczek po łupy robiłam, tym mniejsze podejmowałam ryzyko. Były ciężkie i szalenie niewygodne do niesienia, a razem tworzyły stos tak wysoki, że ledwie widziałam dokąd idę, jednak wyszłam z sypialni i zamknęłam za sobą drzwi z żonglerską precyzją. [...] pospieszyłam na dół, przebiegłam korytarz i zniknęłam za drzwiami biblioteki. Tam zaś zestawiłam ze sobą przodem dwa wysokie, skórzane fotele, które wyściełałam dwoma kocami, a trzeci koc rozciągnęłam nad sobą na oparciach. Zupełnie jakbym miała własne łoże z baldachimem. Przed opuszczeniem pokoju rozsunęłam fotele, złożyłam koce i schowałam je za szezlongiem. Istniała znikoma szansa, że ktoś odwiedzający ten pokój przeoczyłby zegar lub nie przywiązałby do niego wagi jako do przedmiotu, będącego niezauważanym, codziennym elementem tła w wielu pokojach. Jednakże gniazdko zauważyłby niechybnie, dlatego musiało być konstruowane każdego dnia od nowa. 
[s. 28-29] 



Zaczęłam więc nowe życie. Porankowałam w bibliotece i popołudniowałam w swojej wieży. Od razu zdecydowałam, że niemądrze byłoby odnosić książki na miejsce po skończeniu dnia w wieży, nie chciałam zwiększać ryzyka przyłapania nosząc je ze sobą. Oznaczało to, że jeśli czytałam coś rano, nie mogłam kontynuować tej samej książki po południu. Postanowiłam więc stworzyć szmuglownię książek w wieży (gdzie szanse nakrycia mnie były i tak niewielkie), która pozostawałby tam po skończeniu czytania, a dzień z literatura podzielić na dwie odrębne części. Przeczytywałam poranki w bibliotece przy solidnych tomach filozofii, historii i tym podobnych, zaczęłam także uczyć się języków, żeby możliwie zagłębić się we francuski, włoski, łacinę i grekę, chociaż nie mogłam ręczyć za swój akcent, jako że pierwszych dwóch nigdy nie słyszałam. Popołudnia w wieży zaś były czasem fantazji, stosownym do miejsca. Dogadzałam sobie dziełami pani Radcliffe, mitologią i Edgarem Allanem Poe. Dziegdziem w mojej beczce miodu było jedynie to, że nigdy nie mogłam pozwolić na osłabnięcie koncentracji, nie mogłam poddać się słowom przepływającym mi przed oczyma i krążącym po głowie, albowiem rozproszenie oznaczało zgubę. 
Dzień po tym, gdy po raz pierwszy zajęłam wieżę, porankowałam się próbując określić, ile czasu może zająć Theo Van Hoosierowi pokonanie całej drogi do nas, od pierwszego momentu, kiedy uwidoczni się na horyzoncie, po moment, gdy zniknie z oczu pod dachem frontowego ganku. Jak mogłam to zrobić nie mając czasomierza? Odliczałam więc sama, sekunda po sekundzie, a chcąc upewnić się, że każda z nich była odpowiedniej długości, odliczałam tak: „jeden Szekspir, dwóch Szekspirów, trzech Szekspirów”. W ten sposób oszacowałam, że młody Van Hoosier będzie widoczny przez cztery i pół minuty. A zatem, gdy udawałam się do wieży po lunchu, należało najpierw zakraść się do bawialni, z bezpośrednim widokiem na podjazd, i upewnić się, że nie widać Van Hoosiera. Jeśli go nie było, miałam cztery i pół minuty, by dostać się do wieży, inaczej, gdyby pokazał się niepostrzeżony, akurat gdy byłam odwrócona plecami i gotowa ruszyć na wieżę, mógłby dotrzeć do drzwi wejściowych i znów zniknąć z horyzontu nim byłabym na moim stanowisku, a to dawałoby okazję jakże niebezpiecznemu nawoływaniu i szukaniu mnie. Mogę zapewnić, że niełatwo było dostać się do wieży w tak krótkim czasie. [...] Do schodów wieży docierałam zazwyczaj po dwustu Szekspirach. [...] Jednego razu dotarłam w ostatniej chwili, wyjrzałam przez okno i dostrzegłam kapelusz Van Hoosiera znikający pod gankiem. Zaraz musiałam gnać z powrotem po schodach, przejść ponad barierką, zejść po balustradzie i dostać się do głównego korytarza, zanim zaczęto mnie nawoływać. Ale przecież nikt nie powiedział, że tajemne życie będzie łatwe. 
[s. 34-36] 



Mnóstwo rzeczy kwalifikowało się do zamącenia mojego stanu ducha, ale żadna tak bardzo, jak zakłócenie mojego czytania. Nie chodziło o sam fakt, iż wizyty naszego sąsiada okazjowały nie w porę i były długie. Problem tkwił również w momentach, gdy Theo pozostawał niepojawiony. Zapewne pamiętasz, że zawsze podczas wieżowania musiałam zerkać na podjazd co cztery i pół minuty. A nawet co cztery minuty, jeśli miałam zostawiać margines błędu. oczywiście byłam pozbawiona czasomierza, a nie wyobrażałam sobie wciągania wielkiego stojącego zegara nad balustradą i po schodach na górę. Zatem jedynym sposobem, a jaki mogłam oszacować czas było przewracanie stron i tempo czytania. Dlatego zanim wzięłam z biblioteki którąś z książek, mierzyłam czas lektury kilku stron według tykania zegara, ażeby przekonać się, na ile stron wystarczą te wyznaczone cztery minuty. Jeśli wychodziło trzy i pół strony, wtedy będąc w wieży musiałam wyglądać przez okno dokładnie w takich interwałach. Nie potrafię opisać, jak bardzo było to irytujące. Zupełnie jakby starać się nie zasnąć – cały czas, podczas gdy książka wciągała mnie coraz bardziej, a autor otaczał mnie zupełnie nowym światem, jakaś część mnie walczyła z rozkosznym poddawaniem się temu zaabsorbowaniu i powtarzała: „trzy i pół, trzy i pól, trzy i pół”. Czasem z nagła uświadamiałam sobie, że się zapomniałam i siedem czy osiem, a nawet dziesięć czy czternaście stron przewróciłam bez odrywania wzroku. Gdy tak się działo, nie miałam jak zorientować się, czy Van Hoosier zdołał niepostrzeżony pokonać drogę do nas podczas mojego nałogowania i nie pozostawało mi nic innego, jak odksiążkować się i zgramolić ze schodów, a potem przebiec korytarzem do hallu i bawialni. Brak Van Hoosiera nakazywał rzut oka na podjazd i jeśli tam także droga była wolna od Theo, musiałam pędzić jak szalona z powrotem na wieżę. Przy dobrej książce, takiej jak na przykład „Dziwne losy Jane Eyre”, zdarzało mi się uprawiać tę górodołową gimnastykę cztery lub pięć razy w ciągu jednego popołudnia. 
[s. 44-45] 



Nie mogę oprzeć się myśli, że nasze nałogowanie jest jednak łatwiejsze i wygodniejsze... :-) 


=== 

Wszystkie fragmenty pochodzą z książki Johna Hardinga: "Siostrzyca". Dom Wydawniczy Mała Kurka, Piastów 2011, 285 s., tłum. Karolina Zaremba

[Fragmenty zamieściłam wcześniej w mojej czytatce w BiblioNETce]

Komentarze