Geniusz Victora Hugo wyróżnia to, że zawsze jest jakaś stronica autorstwa Victora Hugo, której nie przeczytaliśmy.

[...] Jaki rodzaj książek pan pisze?
   - Moje książki. Nie można ich zakwalifikować do żadnego gatunku.
   - Bardzo dobrze - podsumowała. Jej profesorski ton wskazywał na to, że właśnie byłem egzaminowany.
   - Pozwoli pani, że podaruję jej jedną z nich?
   - Ach... przywiózł ja pan ze sobą?
   - Nie. Jestem jednak pewien, że w księgarniach Ostendy...
   - Ach tak, księgarnie...
   Wypowiedział to słowo w taki sposób, jakby właśnie przypomniano jej o istnieniu czegoś przestarzałego, zapomnianego.
   - Widzi pan, ta biblioteka należała do mojego ojca, który uczył literatury. Żyję z tymi wydaniami od dzieciństwa, nie odczuwam potrzeby powiększania jego kolekcji. Jest jeszcze tyle dzieł, których nie poznałam. Proszę, nie dalej niż za pańskimi plecami, George Sand, Dickens... zostało mi jeszcze kilka tomów do odkrycia. Także Victor Hugo.
   - Geniusz Victora Hugo wyróżnia to, że zawsze jest jakaś stronica autorstwa Victora Hugo, której nie przeczytaliśmy.
   - Właśnie. Takie życie, pod opieką i w otoczeniu gigantów jest dla mnie ostoją! To dlatego nie ma tu... nowości.
   Wymówiła słowo "nowość" po chwili wahania, ostrożnie i niechętnie, wypowiadała je, ledwo otwierając usta, jakby to był wyraz wulgarny, sprośny. Słuchając jej, zdałem sobie sprawę że rzeczywiście chodzi o termin komercyjny, odpowiedni, by określić modny aktualnie artykuł, ale już nie utwór literacki. Odkryłem również, że w jej oczach byłem autorem "nowości", w pewnym sensie jedynie dostawcą.
   - Czyż powieści Daudeta albo Maupassanta w momencie publikacji nie były "nowościami"? - zapytałem.
   - Czas nadał im ich miejsce - odpowiedziała, jakbym wykazał się brakiem szacunku.
Miałem ochotę zasugerować, że teraz to ona wydawała się naiwna. Jednak nie czując się uprawniony do krytykowania pani domu, ograniczyłem się do zdiagnozowania przyczyny mojego zmieszania. Ta biblioteka nie oddychała; czterdzieści albo pięćdziesiąt lat temu przeobraziła się w muzeum, nie mogła ewoluować, skoro właścicielka wciąż nie była gotowa, by zaszczepić w nią świeżą krew.


Eric-Emmanuel Schmitt - Marzycielka z Ostendy. Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2011, s. 15-17, tłumaczenie Anny Lisowskiej

Komentarze