W mojej świadomości nazwisko Melchiora Wańkowicza pojawiło się zadziwiająco wcześnie...

Okładka
Sztafeta, Warszawa 1939
W mojej świadomości nazwisko Melchiora Wańkowicza pojawiło się zadziwiająco wcześnie i w dość osobliwej roli, to jest jako pierwsza, dziecinna jeszcze, fascynacja bibliofilska. Stało się to za sprawą Sztafety*. Książka ta stała na półce w pokoju mego ojca i przykuwała uwagę, jako jedna z najbardziej okazałych. Potężna, w granatowo-złoto-czerwonej oprawie, oprawie skórzanej, różniła się bardzo od większości sąsiadów, zgrzebnych wydań powojennych. Nie było, oczywiście, przyjęte buszowanie w ojcowskim księgozbiorze, ale fascynacji dostarczało samo wpatrywanie się w jej niezwykły grzbiet, wypełniony sylwetkami tajemniczych ludzi, ustawionych jeden pod drugim, może w biegu, a może w przyklęku: złotych siłaczy, a może biegaczy?
Te uroczyste kolory i odświętny wygląd nobilitowały nazwisko autora. Nawet dziecko mogło dojść do wniosku, że musi to być książka nie byle jaka i nie byle kim jest autor. Tytuł z początku wydawał mi się dość dziwaczny i kojarzył się ze sztachetką z płotu, co za nic nie pasowało do dostojnej księgi, z czasem ktoś, zapewne ojciec, wyjaśnił mi jego zarówno sportowe jak i symboliczne znaczenie w sensie "sztafety pokoleń", które następują jedne po drugich i młodsi kończą to, co starsi zaczęli, a sami zaczynają coś nowego i inni robią to dalej, a po nich jeszcze inni. To mi odpowiadało nadzwyczaj, bo okazało się, że jest i dla mnie miejsce w tej sztafecie i zaraz poczułam się ważniejsza. Tak oto, nawet bez wyciągania książki z półki, poznałam ważne przesłanie i swoje miejsce w dziejach ludzkości. [...]
Okładka
Okładka
Zaliczam się do pokolenia, które przeżyło dzieciństwo i lata szkolne na dość skąpej literackiej dietce okresu socrealizmu. Łykaliśmy starannie przebrane ziarnka klasyki literackiej i przeżuwaliśmy niskokaloryczną papkę "produkcyjniaków". A potem nastąpiła "odwilż", wystrzelił Październik 56 i nagle pojawiły się książki, o jakich istnieniu nie mieliśmy w ogóle pojęcia. Nic zatem dziwnego, że ogarnął nas prawdziwie narkotyczny szał czytania. Czytaliśmy z zapałem, zachwytem, z oburzeniem i zgorszeniem. Dotyczyło to oczywiście nie wszystkich młodych Polaków z mojej generacji - w to absolutnie nie wierzcie: co najmniej połowa z nich cierpiała na poważny książkowstręt. Ale dla nas, ówczesnych studentów Wydziału Dziennikarskiego na Uniwersytecie Warszawskim, słowo pisane i drukowane było - czemu trudno się dziwić - czymś bardzo ważnym. To właśnie książki otwierały przed nami wrota czasu i przestrzeni.
Odwiedziny Melchiora Wańkowicza w Polsce, pierwsze krajowe wydania jego książek, a niedługo potem powrót pisarza do Warszawy, zaliczały się właśnie do takich przełomowych wydarzeń. Pojawiał się oto ktoś zza oceanu, ktoś owiany dziennikarską sławą, legendarny autor Na tropach Smętka. Rzuciliśmy się na jego książki - na początku było ich tylko dwie - Szczenięce lata i właśnie Ziele na kraterze - czytaliśmy je łapczywie i zachłannie, dziwując się niemało, że autor ten pisze zupełnie odwrotnie, niż uczono nas na naszych dziennikarskich studiach...

* M. Wańkowicz, Sztafeta, książka o polskim pochodzie gospodarczym. Wydawnictwo Biblioteka Polska, Warszawa 1939. Wyd. II.; Opracowanie graficzne, fotomontaże i obwoluta Mieczysława Bermana, oprawa w skórze Manteuffla, karykatury Daszewskiego, fotografie autora i in.

Joanna Papuzińska: Derliczek, czyli wędrówki literackie. Wydawnictwo Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich, Warszawa 2013, 145 s. Seria wydawnicza: Biblioteki Dzieci Młodzież, nr 6. Fragment rozdziału: Wańkowicz - między "Sztafetą" a "Zielem...", s. 137-138

Komentarze

  1. Pierwszą książką Wańkowicza, którą poznałem było "Na tropach smętkach" - cóż za rozczarowanie - nie dość, że to siekierką ciosana propaganda antyniemiecka to na domiar złego nudna. Także "Tworzywo" i "Tędy i owędy" nie wyjaśniają fenomenu popularności pisarza a PRL-u owszem pisane są ze swadą ale nie mają tego "czegoś", jedynie "Ziele na kraterze" w części poświęconej pamięci córki to prawdziwa klasa ale świetnych kilkadziesiąt stron to chyba jednak trochę mało jak na taką sławę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Smętka" nie czytałam. I nie wiem, czy mam ochotę. :-)
      Czytając dzisiaj wspomnienia Papuzińskiej, odkrywałam wiele własnych wspomnień z dzieciństwa z książkami. Pojawiło się też w nich sporo tytułów, z którymi się w dzieciństwie nie zetknęłam... Podpisałabym się natychmiast pod fragmentem o "Dzieciach z Bullerbyn", generalnie cały rozdział o Astrid Lindgren wpisywał się w moje odczucia. Ale o Astrid tyle już powiedziano... Ten fragment z Wańkowiczem wybrałam właśnie dlatego, że budził moje mieszane uczucia. Tak trochę przekornie...:-)
      A fenomen popularności Wańkowicza w PRL-u - chyba kryje się w słowach "Pojawiał się oto ktoś zza oceanu..."

      Usuń
    2. "Dzieci z Bullerbyn" pamiętam jeszcze ze szkoły, kiedy słyszę ten tytuł staje mi przed oczami szkolna biblioteka i koleżanka z klasy, która pomagała pani bibliotekarce i zachwalała książkę, tyle tylko że sam nigdy jej nie przeczytałem bo u nas czytały ją tylko dziewczyny :-)

      Usuń
    3. To wielka szkoda! Teraz już za późno na pierwsze czytanie "Dzieci...", ale jako mały chłopiec mogłeś mieć podczas czytania sporo przyjemności... W końcu dziecięcy bohaterowie reprezentowani są sprawiedliwie po połowie: trzy dziewczynki i trzech chłopców (malutkiej siostrzyczki jednego z nich nie liczę).
      A ja to tak, jak Twoja koleżanka - zachwalałam i zachwalam niezmiennie. :-)

      Usuń
    4. Stoją na półce i czekają na zmiłowanie - jest jeszcze szansa, że moje dziecko skusi się na nie :-)

      Usuń
    5. Uff, to nie wszystko stracone! :-)

      Usuń
  2. Moje pierwsze, w szkolnych czasach, spotkanie z Melchiorem Wańkowiczem to "Szkice spod Monte Cassino". Zaważyło na dalszej niechęci do pisarza, którego kojarzyłam już tylko z tytułami nie czytanych książek ("Ziele..", "Na tropach...").
    Szkice... okazały się dla mnie wtedy lekturą nie do przejścia. Nie wiem dlaczego, skoro w tym czasie sięgałam po książki dotyczące II wojny światowej (z biblioteki dziadka). Nie mogłam się skupić na dokładnym czytaniu, znudził mnie język, pogubiłam się w wojskowej tematyce.
    Być może (teraz mi się to przypomniało) nad wszystkim zaważyło tempo czytania. Dostałam od kogoś książkę na krótki termin, bo kolejka chętnych czekała.
    I tak w rezultacie nie sięgnęłam nigdy po żadną inną książkę pisarza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci za to wspomnienie.
      "Szkice..." przeczytałam bez pośpiechu, pozostało mi po lekturze dobre wrażenie i myślę, że chyba masz rację w kwestii tempa czytania. Może, gdybyś miała więcej czasu, to miałabyś lepsze wspomnienia.
      Ale to nie znaczy, że namawiam Cię na powtórkę lub danie Wańkowiczowi drugiej szansy. :-) Na szczęście jest tyle innych książek do czytania, i tylu autorów...

      Usuń
    2. I to jest właśnie straszne! :) - coraz więcej książek do czytania, coraz dłuższa lista.

      Usuń
    3. Moja lista też coraz dłuższa jest. A to jest wprawdzie z jednej strony - straszne. :-) Ale z drugiej - czy nie gorzej by było, gdyby nie czekała na nas już ani jedna książka do przeczytania? :-)

      Usuń
    4. Tak, to byłoby jeszcze gorsze. Nie wyobrażam sobie tego, chyba czytałabym po raz kolejny znajome własne książki. Tylko dlaczego czas jakoś zwariował i pędzi coraz szybciej razem z naszym osobistym licznikiem? (wiadomo jakim) :)

      Usuń
    5. No właśnie. I ja sięgałabym po książki już czytane. Właściwie to perspektywa niespiesznych powtórek nie jest taka całkiem zła, ale, oczywiście, znacznie lepiej jest wracać do przeczytanych książek z własnej woli, a nie w sytuacji przymusowej.

      Nasze osobiste liczniki chyba wskazują podobne wartości. :-) Rzeczywiście, coś się z nimi porobiło. Tyle dobrego, że coraz bliżej do czasu, kiedy będzie można czytać także rano i przed południem... :-)

      Usuń

Prześlij komentarz